*Harry
Wychodzę z budynku. Jestem wściekły!
Dobrze, ze nikt się nie zorientował, że wychodzimy tyłem. Nie
miałem dziś humoru na rozdawanie autografów i szczerzenie się do
zdjęć. Szedłem przed siebie, miałem ochotę się upić. Nie wiem
co mi strzeliło do głowy, aby tak prowokować Luka. Może powinien
mi jednak przyłożyć w twarz? Ocknąłbym się z tego wszystkiego.
Wzdrygnąłem się, gdy usłyszałem za
sobą kroki. Odwróciłem się i zobaczyłem brązową czuprynę Lou.
Nie miałem dziś ochoty na rozmowy.
-Hazz, co to było?? -pyta, kiedy do
mnie podbiega.
Wystawa kogutów -mruczę
pod nosem, ale widocznie tego nie słyszy, albo nie chce słyszeć i
nie komentuje. Tylko patrzy na mnie tym przenikliwym wzrokiem. Tak
jakby chciał coś wyczytać z mojej twarzy. Nagle się uśmiechnął...
To był cały Louis!
Patrze na niego i mam ochotę mu
przyłożyć!
Moje chęć mordu na nim mija, kiedy
mój telefon dzwoni. Wyciągam go i nie patrząc kto dzwoni,
odbieram.
-Styles... -syczę nie odrywając
wzroku od uśmiechniętej twarzy Lou.
-Harry... -zamykam oczy i liczę do
dziesięciu.
-co się stało?
-potrzebuję kasy, wiem że nie...
-ile?
-to wiesz... trochę... -osoba po
drugiej stronie ciągle się jąka, przez co mam ochotę rzucić
telefonem o ścianę. Na usta cisną mnie się niecenzurowane słowa.
Za nim jednak rzucam przez zęby: do sedna... mnie
oświeca.
-będę jutro -rozłączam się.
Odwracam wzrok od Louis i bez słowa odchodzę.
*Sue
Jestem zła, gdy ponownie mam problem z
wejściem do biura. Patrzę na zegarek i z jękiem stwierdzam, że
terapia chłopaków powinna jeszcze trwać pół godziny. Może nikt
się nie zorientuje jeśli po cichutku wejdę do swojego gabinetu i
wezmę to przeklęte papiery.
Otwieram najciszej jak mogę drzwi
mojego gabinetu. Wchodzę do kantorka i zabieram się za
przeszukiwanie segregatorów. Dokumenty Harrego powinny być pod
literą „S”... oczywiście ich nie ma, tak samo jak dokumentów
Luka. Właśnie teraz jak były potrzebne, po prostu sobie wyszły.
Akurat teraz, gdy manager Harrego uparł
się, abyśmy napisały raport z ich terapii. Pierwszy raz ktoś
prosi nas o takie coś!
-może chcą ich wysłać do
psychiatryka...
Podchodzę cichutko do drzwi łączących
mój gabinet z gabinetem Rose. Panuje za nim dziwna cisza i pierwszą
myślą, która przychodzi mi do głowy, to, to że gdzieś wyszli.
Otwieram drzwi i wchodzę. Oczywiście wita mnie głęboka cisza i
coś co przypomina płacz.
Odwracam się w stronę okna i
zamieram. Na krześle tuż obok niego siedzi Rose, wygląda jak kupa
nieszczęścia.
-Rose? -dziewczyna podnosi na mnie
wzrok. -kochanie... -podchodzę do niej i mocno do siebie przytulam.
Rose łapie się mojego płaszcza i wtula w niego twarz. Nic nie
mówię, tylko ja przytulam. Wolę poczekać, aż sama mi powie co
się stało.
Ale mam ochotę płakać razem z nią.
-odszedł... -mówi kiedy lekko się
uspakaja. Marszczę brwi i pierwsze o czym myślę, to Luke. Bo chyba
tylko on mógł doprowadzić Rose do rozsypki -spakował się i
odszedł...
-kto? -kucam przed nią. Z kieszeni
płaszcza wyciągam chusteczki i podaje jej je
-Adrian -znowu zaczyna płakać. Znowu
ją do siebie przyciągam -zostawił mnie...
-Rose...
-po prostu mnie zostawił... -moje
serce zaczyna pękać. Nie umiem patrzeć na jej rozpacz. Mam ochotę
zabić Adriana i to dwa razy mocniej niż zazwyczaj. Jak ten idiota
mógł sobie odejść... -rozumiesz? Po prostu sobie odszedł...
-co się stało? -potrząsam lekko
Rose.
-on powiedział, że mnie kocha...
-wiedziałam! Wiedziałam to już od dawna, ale ona nie chciała tego
słuchać -no powiedz to...
-ale co?
-a nie mówiłam... -Rose odsuwa
się lekko ode mnie. -zapytał się mnie, czy kocham Luka... i
odszedł -jej głos robi się obojętny. -jakby mnie kochał, to by
został... prawda?
-przemawia przez ciebie mieszanka
złości z rozpaczą, Rose. -wstałam i teraz patrzałam na nią z
góry -on musiał odejść. Może nie powinnam tego mówić, ale
chyba lepiej, że zrobił to teraz. Adrian był zakochany w tobie
odkąd pamiętam. Patrzał na ciebie tym swoim maślanymi oczkami i
zatruwał wam obojgu życie. -Rose spojrzała na mnie przerażona
-tak Rose, to było przerażające. Zachowywał się jakbyś była
jego własnością. Nawet Martinowi ograniczał spotkania z tobą...
nie wiedziałaś? Gratulacje -kucam przed nią, przyciągam ją do
siebie -przepraszam, że to powiedziałam, ale taka jest prawda.
Musicie od siebie odpocząć.
-nigdy cię nie słuchałam -tuż przy
uchu słyszę jej cichy szloch. Przytulam ją mocniej do siebie. Moje
serce rozpada się na milion maleńkich kawałków i nagle zdaję
sobie sprawę z tego jak beznadziejną przyjaciółką byłam.
Zamiast pocieszać Rose, to na nią krzyczę. Byłam w tym wszystkim
tak beznadziejna... ostatnio na wszystkich krzyczałam. Chyba byłam
zbyt poważna i wszystko brałam zbyt poważnie.
Miałam ochotę zadzwonić do Adriana i
skopać mu tyłek przez telefon. Wiedziałam, że dobrze zrobił
odchodząc. Szybciej się z tym wszystkim pogodzą i wszystko lepiej
się ułoży. Tak przynajmniej mi się wydawało, że wszystko się
ułoży.
Kiedy wreszcie zamkniemy sprawę
Styles-Hemmings, Rose będzie mogła się spotykać z Lukiem i
zapomni o Adrianie, a ja się o to na pewno postaram.
Mój telefon brzęczy. Nie mam ochoty
go odbierać, domyślałam się, że to może być jeden z menadżerów
naszych podopiecznych, a teraz nie mam głowy do roboty papierkowej.
Musiałam pocieszyć jakoś Rose.
Kiedy telefon dzwoni już z szósty
raz, zdenerwowana odsuwam się od Rose i odbieram telefon.
-wreszcie... -słyszę zdenerwowany
głos Petera
-co się stało? -podaję Rose następną
chusteczkę i posyłam jej uśmiech.
-jadę do rodziców... -słyszę jak
dyszy -Le i Fabian mieli wypadek... -na początku nie rozumiem jego
słów.
-Jak to mieli wypadek? Rozmawiałam z
Le, jakąś godzinę temu. -wtedy mnie olśniło. -kiedy?
-kilka dni temu.
To, że Fabian leżał w szpitalu nie
miało nic wspólnego z chorobą. Chłopcy mieli wypadek i dlatego
chłopak mojego brata był w śpiączce. Fab prawie umierał, bo oni
mieli wypadek... a mój przygłupi brat nawet nas nie powiadomił.
Mam ochotę go zabić!
-Sue, co się stało? -tym razem to
Rose podchodzi do mnie, a ja patrzę na nią trochę zdezorientowana.
Naprawę nie wiem co mam robić.
-zaraz tam będę... -szepczę do
Petera i rozłączam się. Czuję się taka słaba. Mój brat nawet
nie zaufał nam i tak po prostu zataił całą prawdę. Co by było
jakby Fabian tam umarł?! Co by było jakby to Le tam leżał?!
-muszę jechać... -zbieram swoje
rzeczy -szlak... -syczę kiedy przypomina mi się, że miałam zrobić
ten przeklęty raport -gdzie są papiery chłopaków? Muszę zrobić
raport... -Rose łapie mnie za ramiona i potrząsa mną. Może to
głupota, że myślę teraz o tym przeklętym raporcie, ale chciałam
myśleć o wszystkim, tylko nie o tym co się dzieje.
-co się dzieje? -patrzy mi prosto w
oczy, a ja po prostu upadam. Ląduję na kolanach, to wszystko mnie
przytłacza. Jeśli kiedykolwiek pomyślałeś, że jestem silna...
to możesz się zdziwić. Są rzeczy które mogą mnie złamać. Pół
roku temu złamał mnie Denis, wyznając całą prawdę. Jakiś czas
temu złamał mnie Harry, dając mi do zrozumienia, że jestem
dziwką. Teraz złamał mnie mój ukochany braciszek,
zatajając przede mną tak ważną sprawę. Byłam jedną wielką
sypką góra czegoś. Może to jest śmieszne, że nie
potrafię nawet tego określić, ale mam totalną pustkę w głowie.
Jakbym miała amnezje. Czuję się wyprana ze słów, które pewnie
powinnam powiedzieć Rose.
Do jasnej cholery! To ja powinnam ją
pocieszać, a nie ona mnie! To nie mnie zostawił przyjaciel. To ja
powinnam być wsparciem dla niej.
Byłam teraz rozdarta pomiędzy
zostaniem i pocieszaniem Rose, a znalezieniu się we Francji.
*
W drodze do domu rodziców dzwonię do
Luka, aby zajął się Rose. Słucham przy tym wszystkich żalów, że
Rose nie chce go widzieć... bla...bla...bla. Ostatecznie mówię mu,
że jeśli nie chce to nich przynajmniej wyśle któregoś z
chłopaków. Na co nasz dzieciaczek bardzo się oburza, rzuca
jakimiś cichymi przekleństwami, które w ogóle nie rozumiem.
Wiedziałam, że to podziała, ale widać, że było coś nie tak
między Lukiem a Rose...
Ale przynajmniej Rose nie zostaje sama.
Jest możliwość, że się pozabijają, ale może moja przyjaciółka
zapomni na chwilę o tym dupku.
Ten idiota Adrian miał dobre wyczucie
czasu, aby zwinąć ogonek i uciec. Wiedziałam, że to kiedyś
nastanie, ale nie pomyślałam, że to nastąpi tak... na takich
warunkach. Mam jednak nadzieję, że nie wróci za kilka dni z
podkulonym ogonem i miną zranionego szczeniaka.
-Sue... -słyszę pukanie w szybę.
Nawet nie wiem kiedy zatrzymałam się pod domem moich rodziców.
Byłam tak pogrążona w tych wszystkich sprawach, że nie zauważałam
całego otoczenia. Po prostu super. Dobrze, że nie spowodowałam
żadnego wypadku.
-cieszę się, że jesteś -Peter
praktycznie wywleka mnie z auta. Nie wiem czy jestem gotowa na
stawienie czoła swojej rodzinie w takim momencie -mama jest w
rozsypce... ty się na tym znasz.
Ja się znam?! Znam się na psychologii
ludzi obcych!! nie rodzinnych!! nie umiem pocieszać rodziny!! no nie
potrafię... wiem, że przez to beznadziejny ze mnie psycholog, ale
rodzina wywołuje we mnie wszystkie dziwne uczucia, które obcy
człowiek nie wyzwala.
Byłam pewna, nie potrafiłam pomóc
swojej mamie, nie miałam na to sił.
*
Droga na lotnisko ciągnie się w
nieskończoność. Mama ciągle wypłakuje się tacie w ramie. Nawet
nie chce sobie wyobrazić co by się stało, jakby to Le był na
miejscu Fabiana. Wiedziałam, że Fab jest dla niej jak syn.
Wtedy nagle przypomina mi się o
terapii i tym, że jestem umówiona na jutro z Harrym. Chwytam
telefon i dzwonie do niego. Jestem bardzo zdziwiona kiedy okazuje
się, że ma wyłączony telefon. Czy ten człowiek musi mieć zawsze
wyłączony telefon, gdy mam mu coś ważnego do powiedzenia.
Kiedy tylko wysiadam z auta na
lotnisku, wysypuję zawartość mojej torebki. Muszę znaleźć
chusteczkę na której Louis zapisał mi swój numer.
Cholera... chusteczka!!
Zapewne wyrzuciłam ją już dawno do
kosza.
Jestem jednak uradowana, kiedy jednak
znajduję szereg liczb zapisanych na chusteczce krzywym pismem.
Przepisuję go do telefonu i dzwonię.
Nie odbiera, ale ja nie daję za wygraną. Za piątym razem słyszę
jego lekko znudzony głos.
-halo...
-Louis?
-nie, ciocia Halinka -ziewa. Patrzę na
zegarek i krzywię się. Było już chwilę po północy. Nie
dziwiłam się, że nie odbierał, pewnie spał.
-tu Sue Hear...
-Sue!! -przerywa mi jego krzyk. Nagle
jego znudzony głos zamienia się w dość wesoły -co cię, słonko
sprowadza do mnie o tak... -słyszę jakiś szum -o północy...
Zatrzasnęłaś się znowu w schowku?
-szukam Harrego...
Po drugiej stronie słyszę znowu szum
i zgrzyty, tak jakby Louis ciągle się przemieszczał.
-wiedziałem... -mówi bardzo cicho.
Pewnie nawet nie chciał, abym to usłyszała. Milknie na bardzo
długą chwilę. -nie wiem gdzie jest -wreszcie przerywa ciszę
-kazał jednak ci przekazać, że nie pojawi się na jutrzejszym
spotkaniu i na kilku kolejnych...
Moje brwi unoszą się automatycznie ku
górze. To było naprawdę dziwne.
-niech się ze mą skontaktuje
-rozłączam się. Klękam przed ławką i opieram o nią głową. To
był najgorszy dzień w moim życiu i zaczął się kolejny.
*
Czuję lekki szturchnięcie. Otwieram
oczy. Wystarczyło dla mnie dziesięć minut lotu, aby odlecieć w
objęcia Morfeusza. Teraz spoglądam na osobę, która przerywa mój
sen. Peter patrzy na mnie z szeroko otwartymi oczami. Porozmawiajmy,
Wyczytuję z z jego ruchu warg, później wstaje i idzie w stronę,
gdzie przy drzwiach widnieje duży napis WC. Kręcę głową i osuwam
się się w fotelu. Po drugiej stronie siedzi tata, patrzy przez
okno, a mama śpi na jego ramieniu.
Wstaję i idę śladem Petera. Ten stoi
w przedsionku i próbuje odczepić od siebie jakąś młodą
dziewczynę. Chce mi się śmiać z tej sceny, jednak jeśli Julia by
się o tym dowiedziała...
Podchodzę do nich i przytulam się do
mojego brata.
-kochanie, szukam cię wszędzie...
-posyłam znaczne spojrzenia dziewczynie, która się kuli i po
chwili jej nie ma. Peter wzdycha i kręci głową.
-dzięki -wydusza z siebie -musimy
pogadać... -odkręca butelkę z wodą i przykłada ją do ust. Niech
mi tylko ktoś powie skąd on ma tą wodę?! -sprawdziłem tą
klinikę...
-no? -pytam z zaciekawieniem. Po minie
mojego brata mogę odgadnąć, że jest coś co go gryzie.
-coś mi jej nazwa mówiła, często ją
słyszałem, ale... -przerywa i znowu przyciska usta do butelki. Jego
oczy dziwnie omiatają całe pomieszczenie. -to bardzo dobra
klinika...
-to chyba dobrze, nie? -pytam
ostrożnie. To chyba dobrze, że trafił do dobrej kliniki.
-to jest najlepsza klinika.... -pociera
twarz dłońmi -i prywatna...
Przyglądam mu się. Nie jestem
blondynką, ale nie rozumiem co do mnie mówi. Przecież to dobrze,
że trafił do bardzo dobrej kliniki... nie wiem dlaczego on tak
bardzo się stresuje.
-jedna wizyta w niej kosztuje tyle, co
ty zarabiasz w rok... -szepcze i patrzy prosto w moje oczy. Zamieram.
Teraz wiem do czego zmierzał. Fabian leżał tam nie wiadomo ile,
nie wiadomo w jakim stanie i nie wiadomo na jaką sumę go leczyli. Z
nerwów przegryzłam dolną wargę. Wiedziałam, że Le ma odłożoną
kasę, ale to pewnie nie wystarczy, sokor Peter tak się stresuje.
Przecież nigdy nie narzekaliśmy na brak kasy.
-zostaniemy bankrutami, prawda? -pytam,
a Peter delikatnie kiwa głową.
-nie mów rodzicom -szepcze -nie mów...
mam odłożoną kasę na dom, więc...
-nie -zaprzeczam głośno, zwracam w
ten sposób na siebie uwagę stewardes -ja mam pieniądze...
zarobiłyśmy z Rose na sprawie Harrego i...
-nie możesz...
-Rose zrozumie...
*
Kiedy docieramy do hotelu jest już
dzień. Jestem zmęczona i mam ochotę się położyć, ale chyba nie
powinnam tego robić. Chciałam jak najszybciej znaleźć się przy
Le i Fabianie. Pomijając fakt, że miałam ochotę oczywiście zabić
mojego ukochanego braciszka.
Biorę szybki prysznic i dzwonię do
Le.
-Sue? -słyszę jego zaspany głos. No
czyli obudziłam mojego najukochańszego braciszka. No bardzo dobrze
-co się stało, że budzisz mnie o tej porze?
-z tego co widzę, to w Rouen dochodzi
ósma rano -mruczę
-że co?! -jego głos jest nadal
zachrypnięty, ale tak jakby ożył.
-no... za godzinę widzimy się w
hotelowej restauracji -rozłączam się. Od znajomych ojca, którzy
nas powiadomili o całym wypadku... dowiedzieliśmy się też, gdzie
przebywa Le. To tylko i wyłącznie z tego powodu wybraliśmy ten
hotel.
Kładę się na łóżku. Nie
interesuje mnie to, że mój telefon dzwoni.
Zasypiam.
Z mocno bijącym sercem zrywam się z
łóżka. Dziesięć minut temu miałam się spotkać w Le w
restauracji. Nawet się nie przebieram... trudno, będę wyglądać
jak jakiś bezdomny. Mam nadzieję, że mnie nie wyrzucą z hotelu.
Wbiegam do restauracji i go widzę.
Siedzi do mnie przodem. Wygląda jak kupa nieszczęścia. Jego jasne
spodenki odsłaniały jasny jak ściana gips. Cały ten obrazek
wygląda dość śmiesznie.
Podchodzę do niego i siadam
naprzeciwko niego. Le wygląda na dość przerażonego moją
obecnością. Przeciera twarz dłońmi i patrzy na mnie ze skruchą.
Pewnie jest przygotowany na awanturę. Miałam oczywiście taki
zamiar, ale jego wygląd odebrał mi ochotę na krzyki, a poza tym
potrzebował teraz współczucia i wsparcia.
Łapię za jego dłoń, którą położył
na stoliku i lekko ją ściskam. Posyłam mu uśmiech, na co mój
brat lekko się krzywi. Wiedzę w jego oczach łzy.
Podchodzę do niego i mocno przytulam
do siebie, czuję jego łzy na koszuli. Jest mi go tak żal, że moje
serce skurcza się i zatrzymuje. Boli mnie to, że musi tak cierpieć.
Jego ukochany otarł się praktycznie o śmierć, przecież mógł go
stracić. To było przykre, a wręcz nie do wytrzymania.
Ludzie w restauracji przyglądają nam
się, ale mnie to nie interesowało. Ludzkie łzy to nie słabość,
a szczególnie jeśli płacze facet.
-powiedziałem mu... -wyszeptał w moją
koszulę. -powiedziałem mu o Toni -mówi przez płacz -i wtedy to
się stało. On mi nie wybaczy.
Przyciskam go mocniej do siebie. Nie
wiedziałam co mam teraz zrobić. To było pewne, że kiedyś powie
prawdę Fabia i nie dziwiłabym się, że Fab kopnąłby Le w dupę
za tyle lat kłamstw.
-o...on mi nie w...wybaczy -jęczy
odsuwając się ode mnie. Patrzy na mnie wzrokiem zbitego pieska.
Kładę dłoń na jego policzku i lekko go po nim klepię. Nie mogłam
mu powiedzieć, że będzie dobrze, bo to oklepane. Mógłby w to nie
uwierzyć, a wręcz się zezłościć. Miałem często do czynienia z
takimi ludźmi.
Zostaje mi tylko przytulenie go.
*
Siedzimy w restauracji już z dwie
godziny. Mam wypite cztery herbaty, dwie kawy, jeden sok
pomarańczowy. Zjadłam chyba z pięć babeczek. Jestem gotowa na
stawienie czoła temu co miało mnie puścić z torbami.
-Le... -zaczynam, a chłopak podnosi na
mnie swój wzrok -czy ty wiesz ile jest do zapłaty za leczenie?
-tak -odpowiada obojętnie, a mi
wychodzą oczy na wierzch. Zachowuje się tak jakby to w ogóle nie
interesowało.
-ponoć to jest bardzo droga klinika
-próbuję mówić łagodnie -jak możesz o tym mówić tak
obojętnie.
-wszystko jest już opłacone -mruczy,
przez co muszę się pochylić w jego stronę, aby w ogóle usłyszeć
co mówi. Wygląda trochę na zagubionego, zaczął bawić się
palcami. Zachowywał się jakby coś ukrywał.
-zapożyczyłeś się? -kiwa głową, a
mnie zalewa fala gorąca. Jestem na niego wkurzona -zamiast pożyczyć
od nas, to ty pożyczyłeś nie wiadomo gdzie? -gromię go wzrokiem
-same odsetki cię zjedzą.
-nie będzie żadnych odsetek -jego
mina poważnieje. Wygląda teraz na złego. Pewnie myśli, że mamy
go za głupka.
-Le, gdzie...
-Harrymipożyczył... -mamrocze, a ja
nie rozumiem nic z jego wypowiedzi.
-co?
-pożyczyłem od Harrego... -wyrzuca na
jednym wydechu.
On chyba sobie żartuje! Jak mógł
pożyczyć od Harrego?! Czyli Harry musiał wiedzieć?!
-nie powiedziałeś rodzinie, a
powiedziałeś Harremu... ciekawe -znowu ogarnia mnie złość.
Nachylam się mocniej w jego kierunku i syczę przez zęby -dlaczego
pożyczyłeś u niego a nie u nas?
-to decyzja...
-ile mamy mu do oddania?
-nic, mamy układ z Harrym, więc...
-cholera, Le!! dlaczego pożyczasz u
obcych, a nie u rodziny?! -gotuje się od środka. Może Lue chciał
dobrze, ale nie zrobił tego. Jak mógł zwrócić się do mojego
klienta, a nie do mnie. To nie było najlepsze wyjście -on jest
obcym człowiekiem... -podnoszę wzrok na Le. Patrzy gdzieś nad moją
głową.
I wtedy go czuję, wiem że za mną
stoi. Tylko pytanie za sto punktów... co on tu robi?
*Harry
Kiedy padają słowa z ust Sue, jestem
sparaliżowany. Trochę we mnie uderzają. Nie rozumiem jak mam niby
być „obcy” dla Sue. Po tym czasie spędzonym razem myślałem,
że jesteśmy ze sobą blisko.
Cholera! Myślałem, że jesteśmy choć
przyjaciółmi... ale się myliłem. Jak widać nici z przyjaźni.
Rzucam wszystkimi papierami na stolik
między Sue a Le. Nawet na nią nie patrzę.
-zapłaciłem za wszystko. Przekazałem
im mój numer, jakby coś działo się z płatnościami, to będą
kierować się do mnie. Nie martw się, będzie dobrze -klepie go po
ramieniu i ze szczerym uśmiechem mówię -Fab o ciebie pytał. Idź
do niego... -widzę na jego twarzy ulgę. Wstaje szybko, żegna się
z Sue i tylko dane jest nam oglądać jak szybko potrafi poruszać
się o kulach.
-Harry... -czuję jak na mnie patrzy.
Nie mam odwagi na nią spojrzeć. Okłamywałem ją przez długi
czas.
-nie jestem głupi -rzucam, chyba
bardziej do siebie niż do niej. No ale wiem, że to słyszy. Zaciska
dłonie na papierach, których nie zabrał Le.
-ile mam ci oddać?
-nic. Mam umowę z Le. -odpowiadam.
Oczywiście, że nie było żadnej umowy, dałem przyjacielowi coś
co mam w nadmiarze. -a poza tym... mamusia cię nie uczyła, aby nie
rozmawiać z obcymi?
*Sue
-a poza tym... mamusia cię nie uczyła,
aby nie rozmawiać z obcymi? -w jego głosie słyszę lekką kpinę.
Nie patrzę na niego. Zaciskam mocno dłonie w pięści. -do
widzenia, Sue -mruczy i chce odejść.
-przynajmniej nikt nie nazwał cię
dziwką -nie wiem jakim sposobem te słowa wychodzą z moich
ust, ale to powiedziałam i nic tego nie zmieni.
Harry staje za mną i nachyla się.
Jego usta praktycznie dotykają mojego ucha. Zamykam oczy, przez moje
ciało przechodzi silny elektryczny impuls.
-poprawka, kochanie... -jego ciepły
oddech otula moje ucho -na dziwkę jesteś za wredna... -przytomnieje
momentalnie. Harry nic sobie nie robi z tego co powiedział. Składa
delikatny pocałunek na moim uchu i prostuje się. Nie wiem czemu,
ale ta cała sytuacja wydaje mi się bardzo komiczna.
-dziękuję za komplement...
-nie ma za co, polecam się na
przyszłość
Nie odwracam się do niego, ale wiem,
że stoi za mną.
Nie widzę jego twarzy i może to
lepiej.
-jesteś głupi, Styles -szepczę.
-a ty wredna, Hearson -słyszę jak
odchodzi. Właśnie zakończyliśmy rozmowę a ja nawet nie zapytałam
się go co on tu robi.
***
Wow, ale się porobilo :)
OdpowiedzUsuńSuper rozdział!! Oby tak dalej!!
Cieszymy się, że się podoba :D
Usuń