środa, 2 marca 2016

Chapter Thirty-Seven


*Harry
Wychodzę z budynku. Jestem wściekły! Dobrze, ze nikt się nie zorientował, że wychodzimy tyłem. Nie miałem dziś humoru na rozdawanie autografów i szczerzenie się do zdjęć. Szedłem przed siebie, miałem ochotę się upić. Nie wiem co mi strzeliło do głowy, aby tak prowokować Luka. Może powinien mi jednak przyłożyć w twarz? Ocknąłbym się z tego wszystkiego.
Wzdrygnąłem się, gdy usłyszałem za sobą kroki. Odwróciłem się i zobaczyłem brązową czuprynę Lou. Nie miałem dziś ochoty na rozmowy.
-Hazz, co to było?? -pyta, kiedy do mnie podbiega.
Wystawa kogutów -mruczę pod nosem, ale widocznie tego nie słyszy, albo nie chce słyszeć i nie komentuje. Tylko patrzy na mnie tym przenikliwym wzrokiem. Tak jakby chciał coś wyczytać z mojej twarzy. Nagle się uśmiechnął... To był cały Louis!
Patrze na niego i mam ochotę mu przyłożyć!
Moje chęć mordu na nim mija, kiedy mój telefon dzwoni. Wyciągam go i nie patrząc kto dzwoni, odbieram.
-Styles... -syczę nie odrywając wzroku od uśmiechniętej twarzy Lou.
-Harry... -zamykam oczy i liczę do dziesięciu.
-co się stało?
-potrzebuję kasy, wiem że nie...
-ile?
-to wiesz... trochę... -osoba po drugiej stronie ciągle się jąka, przez co mam ochotę rzucić telefonem o ścianę. Na usta cisną mnie się niecenzurowane słowa. Za nim jednak rzucam przez zęby: do sedna... mnie oświeca.
-będę jutro -rozłączam się. Odwracam wzrok od Louis i bez słowa odchodzę.

*Sue
Jestem zła, gdy ponownie mam problem z wejściem do biura. Patrzę na zegarek i z jękiem stwierdzam, że terapia chłopaków powinna jeszcze trwać pół godziny. Może nikt się nie zorientuje jeśli po cichutku wejdę do swojego gabinetu i wezmę to przeklęte papiery.
Otwieram najciszej jak mogę drzwi mojego gabinetu. Wchodzę do kantorka i zabieram się za przeszukiwanie segregatorów. Dokumenty Harrego powinny być pod literą „S”... oczywiście ich nie ma, tak samo jak dokumentów Luka. Właśnie teraz jak były potrzebne, po prostu sobie wyszły.
Akurat teraz, gdy manager Harrego uparł się, abyśmy napisały raport z ich terapii. Pierwszy raz ktoś prosi nas o takie coś!
-może chcą ich wysłać do psychiatryka...
Podchodzę cichutko do drzwi łączących mój gabinet z gabinetem Rose. Panuje za nim dziwna cisza i pierwszą myślą, która przychodzi mi do głowy, to, to że gdzieś wyszli. Otwieram drzwi i wchodzę. Oczywiście wita mnie głęboka cisza i coś co przypomina płacz.
Odwracam się w stronę okna i zamieram. Na krześle tuż obok niego siedzi Rose, wygląda jak kupa nieszczęścia.
-Rose? -dziewczyna podnosi na mnie wzrok. -kochanie... -podchodzę do niej i mocno do siebie przytulam. Rose łapie się mojego płaszcza i wtula w niego twarz. Nic nie mówię, tylko ja przytulam. Wolę poczekać, aż sama mi powie co się stało.
Ale mam ochotę płakać razem z nią.
-odszedł... -mówi kiedy lekko się uspakaja. Marszczę brwi i pierwsze o czym myślę, to Luke. Bo chyba tylko on mógł doprowadzić Rose do rozsypki -spakował się i odszedł...
-kto? -kucam przed nią. Z kieszeni płaszcza wyciągam chusteczki i podaje jej je
-Adrian -znowu zaczyna płakać. Znowu ją do siebie przyciągam -zostawił mnie...
-Rose...
-po prostu mnie zostawił... -moje serce zaczyna pękać. Nie umiem patrzeć na jej rozpacz. Mam ochotę zabić Adriana i to dwa razy mocniej niż zazwyczaj. Jak ten idiota mógł sobie odejść... -rozumiesz? Po prostu sobie odszedł...
-co się stało? -potrząsam lekko Rose.
-on powiedział, że mnie kocha... -wiedziałam! Wiedziałam to już od dawna, ale ona nie chciała tego słuchać -no powiedz to...
-ale co?
-a nie mówiłam... -Rose odsuwa się lekko ode mnie. -zapytał się mnie, czy kocham Luka... i odszedł -jej głos robi się obojętny. -jakby mnie kochał, to by został... prawda?
-przemawia przez ciebie mieszanka złości z rozpaczą, Rose. -wstałam i teraz patrzałam na nią z góry -on musiał odejść. Może nie powinnam tego mówić, ale chyba lepiej, że zrobił to teraz. Adrian był zakochany w tobie odkąd pamiętam. Patrzał na ciebie tym swoim maślanymi oczkami i zatruwał wam obojgu życie. -Rose spojrzała na mnie przerażona -tak Rose, to było przerażające. Zachowywał się jakbyś była jego własnością. Nawet Martinowi ograniczał spotkania z tobą... nie wiedziałaś? Gratulacje -kucam przed nią, przyciągam ją do siebie -przepraszam, że to powiedziałam, ale taka jest prawda. Musicie od siebie odpocząć.
-nigdy cię nie słuchałam -tuż przy uchu słyszę jej cichy szloch. Przytulam ją mocniej do siebie. Moje serce rozpada się na milion maleńkich kawałków i nagle zdaję sobie sprawę z tego jak beznadziejną przyjaciółką byłam. Zamiast pocieszać Rose, to na nią krzyczę. Byłam w tym wszystkim tak beznadziejna... ostatnio na wszystkich krzyczałam. Chyba byłam zbyt poważna i wszystko brałam zbyt poważnie.
Miałam ochotę zadzwonić do Adriana i skopać mu tyłek przez telefon. Wiedziałam, że dobrze zrobił odchodząc. Szybciej się z tym wszystkim pogodzą i wszystko lepiej się ułoży. Tak przynajmniej mi się wydawało, że wszystko się ułoży.
Kiedy wreszcie zamkniemy sprawę Styles-Hemmings, Rose będzie mogła się spotykać z Lukiem i zapomni o Adrianie, a ja się o to na pewno postaram.
Mój telefon brzęczy. Nie mam ochoty go odbierać, domyślałam się, że to może być jeden z menadżerów naszych podopiecznych, a teraz nie mam głowy do roboty papierkowej. Musiałam pocieszyć jakoś Rose.
Kiedy telefon dzwoni już z szósty raz, zdenerwowana odsuwam się od Rose i odbieram telefon.
-wreszcie... -słyszę zdenerwowany głos Petera
-co się stało? -podaję Rose następną chusteczkę i posyłam jej uśmiech.
-jadę do rodziców... -słyszę jak dyszy -Le i Fabian mieli wypadek... -na początku nie rozumiem jego słów.
-Jak to mieli wypadek? Rozmawiałam z Le, jakąś godzinę temu. -wtedy mnie olśniło. -kiedy?
-kilka dni temu.
To, że Fabian leżał w szpitalu nie miało nic wspólnego z chorobą. Chłopcy mieli wypadek i dlatego chłopak mojego brata był w śpiączce. Fab prawie umierał, bo oni mieli wypadek... a mój przygłupi brat nawet nas nie powiadomił. Mam ochotę go zabić!
-Sue, co się stało? -tym razem to Rose podchodzi do mnie, a ja patrzę na nią trochę zdezorientowana. Naprawę nie wiem co mam robić.
-zaraz tam będę... -szepczę do Petera i rozłączam się. Czuję się taka słaba. Mój brat nawet nie zaufał nam i tak po prostu zataił całą prawdę. Co by było jakby Fabian tam umarł?! Co by było jakby to Le tam leżał?!
-muszę jechać... -zbieram swoje rzeczy -szlak... -syczę kiedy przypomina mi się, że miałam zrobić ten przeklęty raport -gdzie są papiery chłopaków? Muszę zrobić raport... -Rose łapie mnie za ramiona i potrząsa mną. Może to głupota, że myślę teraz o tym przeklętym raporcie, ale chciałam myśleć o wszystkim, tylko nie o tym co się dzieje.
-co się dzieje? -patrzy mi prosto w oczy, a ja po prostu upadam. Ląduję na kolanach, to wszystko mnie przytłacza. Jeśli kiedykolwiek pomyślałeś, że jestem silna... to możesz się zdziwić. Są rzeczy które mogą mnie złamać. Pół roku temu złamał mnie Denis, wyznając całą prawdę. Jakiś czas temu złamał mnie Harry, dając mi do zrozumienia, że jestem dziwką. Teraz złamał mnie mój ukochany braciszek, zatajając przede mną tak ważną sprawę. Byłam jedną wielką sypką góra czegoś. Może to jest śmieszne, że nie potrafię nawet tego określić, ale mam totalną pustkę w głowie. Jakbym miała amnezje. Czuję się wyprana ze słów, które pewnie powinnam powiedzieć Rose.
Do jasnej cholery! To ja powinnam ją pocieszać, a nie ona mnie! To nie mnie zostawił przyjaciel. To ja powinnam być wsparciem dla niej.
Byłam teraz rozdarta pomiędzy zostaniem i pocieszaniem Rose, a znalezieniu się we Francji.
*
W drodze do domu rodziców dzwonię do Luka, aby zajął się Rose. Słucham przy tym wszystkich żalów, że Rose nie chce go widzieć... bla...bla...bla. Ostatecznie mówię mu, że jeśli nie chce to nich przynajmniej wyśle któregoś z chłopaków. Na co nasz dzieciaczek bardzo się oburza, rzuca jakimiś cichymi przekleństwami, które w ogóle nie rozumiem. Wiedziałam, że to podziała, ale widać, że było coś nie tak między Lukiem a Rose...
Ale przynajmniej Rose nie zostaje sama. Jest możliwość, że się pozabijają, ale może moja przyjaciółka zapomni na chwilę o tym dupku.
Ten idiota Adrian miał dobre wyczucie czasu, aby zwinąć ogonek i uciec. Wiedziałam, że to kiedyś nastanie, ale nie pomyślałam, że to nastąpi tak... na takich warunkach. Mam jednak nadzieję, że nie wróci za kilka dni z podkulonym ogonem i miną zranionego szczeniaka.
-Sue... -słyszę pukanie w szybę. Nawet nie wiem kiedy zatrzymałam się pod domem moich rodziców. Byłam tak pogrążona w tych wszystkich sprawach, że nie zauważałam całego otoczenia. Po prostu super. Dobrze, że nie spowodowałam żadnego wypadku.
-cieszę się, że jesteś -Peter praktycznie wywleka mnie z auta. Nie wiem czy jestem gotowa na stawienie czoła swojej rodzinie w takim momencie -mama jest w rozsypce... ty się na tym znasz.
Ja się znam?! Znam się na psychologii ludzi obcych!! nie rodzinnych!! nie umiem pocieszać rodziny!! no nie potrafię... wiem, że przez to beznadziejny ze mnie psycholog, ale rodzina wywołuje we mnie wszystkie dziwne uczucia, które obcy człowiek nie wyzwala.
Byłam pewna, nie potrafiłam pomóc swojej mamie, nie miałam na to sił.
*
Droga na lotnisko ciągnie się w nieskończoność. Mama ciągle wypłakuje się tacie w ramie. Nawet nie chce sobie wyobrazić co by się stało, jakby to Le był na miejscu Fabiana. Wiedziałam, że Fab jest dla niej jak syn.
Wtedy nagle przypomina mi się o terapii i tym, że jestem umówiona na jutro z Harrym. Chwytam telefon i dzwonie do niego. Jestem bardzo zdziwiona kiedy okazuje się, że ma wyłączony telefon. Czy ten człowiek musi mieć zawsze wyłączony telefon, gdy mam mu coś ważnego do powiedzenia.
Kiedy tylko wysiadam z auta na lotnisku, wysypuję zawartość mojej torebki. Muszę znaleźć chusteczkę na której Louis zapisał mi swój numer.
Cholera... chusteczka!!
Zapewne wyrzuciłam ją już dawno do kosza.
Jestem jednak uradowana, kiedy jednak znajduję szereg liczb zapisanych na chusteczce krzywym pismem.
Przepisuję go do telefonu i dzwonię. Nie odbiera, ale ja nie daję za wygraną. Za piątym razem słyszę jego lekko znudzony głos.
-halo...
-Louis?
-nie, ciocia Halinka -ziewa. Patrzę na zegarek i krzywię się. Było już chwilę po północy. Nie dziwiłam się, że nie odbierał, pewnie spał.
-tu Sue Hear...
-Sue!! -przerywa mi jego krzyk. Nagle jego znudzony głos zamienia się w dość wesoły -co cię, słonko sprowadza do mnie o tak... -słyszę jakiś szum -o północy... Zatrzasnęłaś się znowu w schowku?
-szukam Harrego...
Po drugiej stronie słyszę znowu szum i zgrzyty, tak jakby Louis ciągle się przemieszczał.
-wiedziałem... -mówi bardzo cicho. Pewnie nawet nie chciał, abym to usłyszała. Milknie na bardzo długą chwilę. -nie wiem gdzie jest -wreszcie przerywa ciszę -kazał jednak ci przekazać, że nie pojawi się na jutrzejszym spotkaniu i na kilku kolejnych...
Moje brwi unoszą się automatycznie ku górze. To było naprawdę dziwne.
-niech się ze mą skontaktuje -rozłączam się. Klękam przed ławką i opieram o nią głową. To był najgorszy dzień w moim życiu i zaczął się kolejny.
*
Czuję lekki szturchnięcie. Otwieram oczy. Wystarczyło dla mnie dziesięć minut lotu, aby odlecieć w objęcia Morfeusza. Teraz spoglądam na osobę, która przerywa mój sen. Peter patrzy na mnie z szeroko otwartymi oczami. Porozmawiajmy, Wyczytuję z z jego ruchu warg, później wstaje i idzie w stronę, gdzie przy drzwiach widnieje duży napis WC. Kręcę głową i osuwam się się w fotelu. Po drugiej stronie siedzi tata, patrzy przez okno, a mama śpi na jego ramieniu.
Wstaję i idę śladem Petera. Ten stoi w przedsionku i próbuje odczepić od siebie jakąś młodą dziewczynę. Chce mi się śmiać z tej sceny, jednak jeśli Julia by się o tym dowiedziała...
Podchodzę do nich i przytulam się do mojego brata.
-kochanie, szukam cię wszędzie... -posyłam znaczne spojrzenia dziewczynie, która się kuli i po chwili jej nie ma. Peter wzdycha i kręci głową.
-dzięki -wydusza z siebie -musimy pogadać... -odkręca butelkę z wodą i przykłada ją do ust. Niech mi tylko ktoś powie skąd on ma tą wodę?! -sprawdziłem tą klinikę...
-no? -pytam z zaciekawieniem. Po minie mojego brata mogę odgadnąć, że jest coś co go gryzie.
-coś mi jej nazwa mówiła, często ją słyszałem, ale... -przerywa i znowu przyciska usta do butelki. Jego oczy dziwnie omiatają całe pomieszczenie. -to bardzo dobra klinika...
-to chyba dobrze, nie? -pytam ostrożnie. To chyba dobrze, że trafił do dobrej kliniki.
-to jest najlepsza klinika.... -pociera twarz dłońmi -i prywatna...
Przyglądam mu się. Nie jestem blondynką, ale nie rozumiem co do mnie mówi. Przecież to dobrze, że trafił do bardzo dobrej kliniki... nie wiem dlaczego on tak bardzo się stresuje.
-jedna wizyta w niej kosztuje tyle, co ty zarabiasz w rok... -szepcze i patrzy prosto w moje oczy. Zamieram. Teraz wiem do czego zmierzał. Fabian leżał tam nie wiadomo ile, nie wiadomo w jakim stanie i nie wiadomo na jaką sumę go leczyli. Z nerwów przegryzłam dolną wargę. Wiedziałam, że Le ma odłożoną kasę, ale to pewnie nie wystarczy, sokor Peter tak się stresuje. Przecież nigdy nie narzekaliśmy na brak kasy.
-zostaniemy bankrutami, prawda? -pytam, a Peter delikatnie kiwa głową.
-nie mów rodzicom -szepcze -nie mów... mam odłożoną kasę na dom, więc...
-nie -zaprzeczam głośno, zwracam w ten sposób na siebie uwagę stewardes -ja mam pieniądze... zarobiłyśmy z Rose na sprawie Harrego i...
-nie możesz...
-Rose zrozumie...
*
Kiedy docieramy do hotelu jest już dzień. Jestem zmęczona i mam ochotę się położyć, ale chyba nie powinnam tego robić. Chciałam jak najszybciej znaleźć się przy Le i Fabianie. Pomijając fakt, że miałam ochotę oczywiście zabić mojego ukochanego braciszka.
Biorę szybki prysznic i dzwonię do Le.
-Sue? -słyszę jego zaspany głos. No czyli obudziłam mojego najukochańszego braciszka. No bardzo dobrze -co się stało, że budzisz mnie o tej porze?
-z tego co widzę, to w Rouen dochodzi ósma rano -mruczę
-że co?! -jego głos jest nadal zachrypnięty, ale tak jakby ożył.
-no... za godzinę widzimy się w hotelowej restauracji -rozłączam się. Od znajomych ojca, którzy nas powiadomili o całym wypadku... dowiedzieliśmy się też, gdzie przebywa Le. To tylko i wyłącznie z tego powodu wybraliśmy ten hotel.
Kładę się na łóżku. Nie interesuje mnie to, że mój telefon dzwoni.
Zasypiam.
Z mocno bijącym sercem zrywam się z łóżka. Dziesięć minut temu miałam się spotkać w Le w restauracji. Nawet się nie przebieram... trudno, będę wyglądać jak jakiś bezdomny. Mam nadzieję, że mnie nie wyrzucą z hotelu.
Wbiegam do restauracji i go widzę. Siedzi do mnie przodem. Wygląda jak kupa nieszczęścia. Jego jasne spodenki odsłaniały jasny jak ściana gips. Cały ten obrazek wygląda dość śmiesznie.
Podchodzę do niego i siadam naprzeciwko niego. Le wygląda na dość przerażonego moją obecnością. Przeciera twarz dłońmi i patrzy na mnie ze skruchą. Pewnie jest przygotowany na awanturę. Miałam oczywiście taki zamiar, ale jego wygląd odebrał mi ochotę na krzyki, a poza tym potrzebował teraz współczucia i wsparcia.
Łapię za jego dłoń, którą położył na stoliku i lekko ją ściskam. Posyłam mu uśmiech, na co mój brat lekko się krzywi. Wiedzę w jego oczach łzy.
Podchodzę do niego i mocno przytulam do siebie, czuję jego łzy na koszuli. Jest mi go tak żal, że moje serce skurcza się i zatrzymuje. Boli mnie to, że musi tak cierpieć. Jego ukochany otarł się praktycznie o śmierć, przecież mógł go stracić. To było przykre, a wręcz nie do wytrzymania.
Ludzie w restauracji przyglądają nam się, ale mnie to nie interesowało. Ludzkie łzy to nie słabość, a szczególnie jeśli płacze facet.
-powiedziałem mu... -wyszeptał w moją koszulę. -powiedziałem mu o Toni -mówi przez płacz -i wtedy to się stało. On mi nie wybaczy.
Przyciskam go mocniej do siebie. Nie wiedziałam co mam teraz zrobić. To było pewne, że kiedyś powie prawdę Fabia i nie dziwiłabym się, że Fab kopnąłby Le w dupę za tyle lat kłamstw.
-o...on mi nie w...wybaczy -jęczy odsuwając się ode mnie. Patrzy na mnie wzrokiem zbitego pieska. Kładę dłoń na jego policzku i lekko go po nim klepię. Nie mogłam mu powiedzieć, że będzie dobrze, bo to oklepane. Mógłby w to nie uwierzyć, a wręcz się zezłościć. Miałem często do czynienia z takimi ludźmi.
Zostaje mi tylko przytulenie go.
*
Siedzimy w restauracji już z dwie godziny. Mam wypite cztery herbaty, dwie kawy, jeden sok pomarańczowy. Zjadłam chyba z pięć babeczek. Jestem gotowa na stawienie czoła temu co miało mnie puścić z torbami.
-Le... -zaczynam, a chłopak podnosi na mnie swój wzrok -czy ty wiesz ile jest do zapłaty za leczenie?
-tak -odpowiada obojętnie, a mi wychodzą oczy na wierzch. Zachowuje się tak jakby to w ogóle nie interesowało.
-ponoć to jest bardzo droga klinika -próbuję mówić łagodnie -jak możesz o tym mówić tak obojętnie.
-wszystko jest już opłacone -mruczy, przez co muszę się pochylić w jego stronę, aby w ogóle usłyszeć co mówi. Wygląda trochę na zagubionego, zaczął bawić się palcami. Zachowywał się jakby coś ukrywał.
-zapożyczyłeś się? -kiwa głową, a mnie zalewa fala gorąca. Jestem na niego wkurzona -zamiast pożyczyć od nas, to ty pożyczyłeś nie wiadomo gdzie? -gromię go wzrokiem -same odsetki cię zjedzą.
-nie będzie żadnych odsetek -jego mina poważnieje. Wygląda teraz na złego. Pewnie myśli, że mamy go za głupka.
-Le, gdzie...
-Harrymipożyczył... -mamrocze, a ja nie rozumiem nic z jego wypowiedzi.
-co?
-pożyczyłem od Harrego... -wyrzuca na jednym wydechu.
On chyba sobie żartuje! Jak mógł pożyczyć od Harrego?! Czyli Harry musiał wiedzieć?!
-nie powiedziałeś rodzinie, a powiedziałeś Harremu... ciekawe -znowu ogarnia mnie złość. Nachylam się mocniej w jego kierunku i syczę przez zęby -dlaczego pożyczyłeś u niego a nie u nas?
-to decyzja...
-ile mamy mu do oddania?
-nic, mamy układ z Harrym, więc...
-cholera, Le!! dlaczego pożyczasz u obcych, a nie u rodziny?! -gotuje się od środka. Może Lue chciał dobrze, ale nie zrobił tego. Jak mógł zwrócić się do mojego klienta, a nie do mnie. To nie było najlepsze wyjście -on jest obcym człowiekiem... -podnoszę wzrok na Le. Patrzy gdzieś nad moją głową.
I wtedy go czuję, wiem że za mną stoi. Tylko pytanie za sto punktów... co on tu robi?

*Harry
Kiedy padają słowa z ust Sue, jestem sparaliżowany. Trochę we mnie uderzają. Nie rozumiem jak mam niby być „obcy” dla Sue. Po tym czasie spędzonym razem myślałem, że jesteśmy ze sobą blisko.
Cholera! Myślałem, że jesteśmy choć przyjaciółmi... ale się myliłem. Jak widać nici z przyjaźni.
Rzucam wszystkimi papierami na stolik między Sue a Le. Nawet na nią nie patrzę.
-zapłaciłem za wszystko. Przekazałem im mój numer, jakby coś działo się z płatnościami, to będą kierować się do mnie. Nie martw się, będzie dobrze -klepie go po ramieniu i ze szczerym uśmiechem mówię -Fab o ciebie pytał. Idź do niego... -widzę na jego twarzy ulgę. Wstaje szybko, żegna się z Sue i tylko dane jest nam oglądać jak szybko potrafi poruszać się o kulach.
-Harry... -czuję jak na mnie patrzy. Nie mam odwagi na nią spojrzeć. Okłamywałem ją przez długi czas.
-nie jestem głupi -rzucam, chyba bardziej do siebie niż do niej. No ale wiem, że to słyszy. Zaciska dłonie na papierach, których nie zabrał Le.
-ile mam ci oddać?
-nic. Mam umowę z Le. -odpowiadam. Oczywiście, że nie było żadnej umowy, dałem przyjacielowi coś co mam w nadmiarze. -a poza tym... mamusia cię nie uczyła, aby nie rozmawiać z obcymi?

*Sue
-a poza tym... mamusia cię nie uczyła, aby nie rozmawiać z obcymi? -w jego głosie słyszę lekką kpinę. Nie patrzę na niego. Zaciskam mocno dłonie w pięści. -do widzenia, Sue -mruczy i chce odejść.
-przynajmniej nikt nie nazwał cię dziwką -nie wiem jakim sposobem te słowa wychodzą z moich ust, ale to powiedziałam i nic tego nie zmieni.
Harry staje za mną i nachyla się. Jego usta praktycznie dotykają mojego ucha. Zamykam oczy, przez moje ciało przechodzi silny elektryczny impuls.
-poprawka, kochanie... -jego ciepły oddech otula moje ucho -na dziwkę jesteś za wredna... -przytomnieje momentalnie. Harry nic sobie nie robi z tego co powiedział. Składa delikatny pocałunek na moim uchu i prostuje się. Nie wiem czemu, ale ta cała sytuacja wydaje mi się bardzo komiczna.
-dziękuję za komplement...
-nie ma za co, polecam się na przyszłość
Nie odwracam się do niego, ale wiem, że stoi za mną.
Nie widzę jego twarzy i może to lepiej.
-jesteś głupi, Styles -szepczę.

-a ty wredna, Hearson -słyszę jak odchodzi. Właśnie zakończyliśmy rozmowę a ja nawet nie zapytałam się go co on tu robi.

***


2 komentarze:

  1. Wow, ale się porobilo :)
    Super rozdział!! Oby tak dalej!!

    OdpowiedzUsuń